niedziela, 31 marca 2013

Wielkanoc






Życzymy Wam spokojnych i radosnych Świąt Wielkanocnych. Niech te święta okryte tajamnicą będą czasem refleksji i radosnego spotkania z najbliższymi. Niech w sercu rośnie wiara, nadzieja i miłość;) 



Pozdrawiamy serdecznie i dziękujemy za życzenia Skorpiony!

P.S Wiadomości  z ostatniej chwili, jesteśmy w Pushkar i jest to kolejne święte miasto i jajka nie są tu mile widziane:). Zjedzcie je za nas...

czwartek, 14 marca 2013

Skok do Nepalu



Jesteśmy już ponad miesiąc w Indiach, a tu trzeba jeszcze wrócić do Nepalu. Przepraszam za długie milczenie na blogu i dzięki wielkie za wszelki odzew i wsparcie! Niestety z moim kontem mam trochę problemów, wiec póki co korzystam z Ali. Wybaczcie brak polskich znaków, ale niech już to pójdzie;) a potem liczę Dorotko na Twoja pomoc w korekcie:)
I tak na marginesie, myślę że "św. Antoniczkowi" należy się zasłużony urlop. Strasznie biedak przeciążony pracą ostatnimi czasy... Mam się dobrze i czuje się bezpiecznej niż niejednokrotnie w swojej ojczyźnie. Wszystkie trzy Skorpiony maja ze sobą kontakt i nawet jesteśmy w tym samym kraju:)

Zanim o sławnej "wizycie u mnicha":), to słowo o Kathmandu. Przy całym swoim chaosie ulicznym, brudzie, hałasie i zanieczyszczeniu - odczuwalnymi tym bardziej po powrocie z gór - ma niezliczona ilość ciekawych miejsc i lażenie po uliczkach stolicy wciąga. Fascynujące, że wiele z dawnego życia Nepalczyków i krajobrazu miasta nie zmieniło się po dziś dzień. Ludzie pracują ciężko tradycyjnymi metodami. Stare świątynie, ulice pełne straganów, sklepy kuszące kolorami, nietuzinkowymi ciuszkami, malarstwo thangka, muzyka i wszechogarniający, intensywny zapach kadzidełek. Niestety zdjęcia należą również do utraconych.
Poza energią poświęconą na zamieszanie z kradzieżą, udało mi się zwiedzić świątynny kompleks Swayambhu, ważne miejsce pielgrzymkowe dla buddystów. Od chińskiej inwazji na Tybet w 1949 r. tereny wokół wzgórza stały się domem dla wielu uchodźców tybetańskich.
Przepraszam za jakość zdjeć.

Pielgrzymi zataczający rytualne kolo (“kora”) wokół wzgórza, wprawiając w ruch tysiące młynków modlitewnych. 


Z czterech stron spoglądają oczy wszystkowidzącego Buddy (Adi - Buddy) - symbol mądrości i współczucia.

Kamienie “mani” z tybetańska mantra “Om mani padme hum” (jedna z interpretacji: „W lotosie tkwi cenny klejnot Buddy”).

Lord Bhudda

    Monaster Shree Karma Raj Mahavihar

Swayambhu zwana jest również świątynia małp

Żegnam się z Kathmandu...

Wieczorem koniecznie pyszna przekąska przyrządzana przez ulubioną Thamelowa Dame

                              Jeden z sympatycznych młodych Nepalczykow mijanych codziennie w drodze z-do hotelu

                                           Warzywna thukpa - moje ulubione tybetańskie jedzonko w Nepalu



Pora więc wsiąść na rower, wyczyścić głowę i nabrać nowej energii. Za cel obieram Pharping w pd-zach. części doliny Kathmandu, region polecony przez Karme Sherpe, mnicha - rowerzystę, z którym rozmawiałam w Kathmandu. Ruszam trochę spięta - pierwszy dzień bez Ali i Steffa. Trochę przerażona ciężarem bagażu - Przybyło parę ciuchów po trekkingu, książki (wiedza o Indiach waży) i rzeczy, których nie udało się wysłać do kraju (kto by pomyślał, że akurat sobota). Wyjazd ze stolicy bezbolesny i pięcie się pod górę. Tylko 23 km do Pharping, ale droga niełatwa, strome podjazdy. 
W Pharping ulice mnisiobordowe, spokój, z monasterów dochodzą dźwięki modlitwy, gwar rozmów i zabaw młodych mnichów. Karmy akurat nie ma w Pharping, więc nie spotykamy się tego dnia. Gościnne mniszki udostępniają mi pokój. Wieczór przy dźwiękach bębnów i modlitwy, rano budzą mnie gongi i mantry. Ładne miejsce, niezwykle radosne mniszki (mamy ubaw z naszej komunikacji, bo z angielskim u nich krucho), przeraźliwie ujadający na mnie pies Jathrag (myślałam, ze nie pasuje mu inne ubranko, ale na mnichów z zewnątrz też się pieklił;).

Pharping - jeden z licznych monasterów




Naturalna wersja Ganesh (Ganes) -hinduistycznego boga szczęścia, witalności i dobrobytu
Gościnne progi klasztoru żeńskiego
Thukpa w towarzystwie radosnej mniszki
Tysiące mantr unoszących się do nieba
W 'carom' w Nepalu grają wszyscy
Wieczorem następnego dnia spotykam przypadkiem Karme. Pokazuje mi swój dom i miejsce do medytacji, z którego de facto po raz drugi został skradziony jego laptop, więc nie jesteśmy osamotnieni w stracie.
Pobyt w Pharping bardzo przyjemny. Tego potrzebowałam – ciszy, natury, uspokojenia głowy.

Uroczy, nieprawdaż? :)
Godziny spędzone w niewielkim punkcie pocztowym, żeby wysłać podarunki do kraju. Na początku irytacja, potem kupa śmiechu
Między narodowy wkład w tworzenie nowej flagi -materiał z Armenii, szycie w Iranie i pięknie wystrugany nepalski patyk.
Następnego dnia piękna pogoda, po krótkim zjeździe z Dakshinkali zaczyna się pięcie na przełęcz. Droga wąska, kamole, bardzo strome podjazdy, ruch póki co nieduży, ale wystarczający żeby sklinać na przeraźliwie trąbiących kierowców. Na szczęście wokół ładne góry, uśmiechy ludzi, rozmowy, leniwie toczące się życie w wioskach. Nepalczycy pracujący  w polu, przesiadujący przed sklepami i domami, wygrzewający się na słońcu. Smaczna warzywna thukpa, chłopcy częstujący herbatą... 

W drodze Dakshinkali - Kulekhani

Pani z lewej jak mnie zobaczyła, zaczęła komicznie tańczyć:)








Warunki drogowe niełatwe na rower, ale mimo to polecam tę trasę


Ja nią zachwycona, ona zdziwiona moim widokiem
Z Kulekhani ruch większy i serpentyny na kolejną przełęcz do Deurali. Krótko mówiąc, dostałam tu w d.... Spore nachylenia, fragmenty z kamolami, robi się zimno i głodno. Pani mówi, że do Deurali 5 min. piechotą. Jadę jeszcze pół godziny... I to obłędne, słyszalne z kilku km. przeciągłe trąbienie. Zmęczenie nie toleruje już tej specyfiki nepalskich dróg, a kierowcy nie ułatwiają manewrów na drodze. Na  przełęczy znajduje się kilka budynków, pytam o nocleg, ale w jedynym skromnym hotelu nie ma miejsca, ludzie informują żeby jechać 8 km do miasta. Jednak po chwili wersja się zmienia i z ulgą zbieram graty do małego pokoiku. Potem już tylko przyjemności - dhal baat, pyszna herbata masala z mlekiem, wieczór w towarzystwie Nepalczyków. 
O wschodzie słońca piękny widok na Himalaje (niestety nie na moim aparacie) i powolny zjazd z przełęczy – ostre zakręty, duże nachylenie, bardzo wąska droga i fragmenty bez asfaltu. Piękne slońce, zielone pola, ubogie domostwa i wokół góry...








Za Bhimphedi wjeżdżam na główną drogę z Kathmandu. Wygląda na to, że odtąd jadę po śladach Ali i Steffa:) Przed Hetauda zatrzymuje się przy świątyni hinduistycznej, Trikhaudi Mandir. Miejscem opiekuje się Khoppar Baba. Rozmawiamy przy wysmienitej herbacie masala, co prawda mam kłopot ze zrozumieniem jego bardzo szybkiej mowy, ale wymiana zdań jest;) 
Od Narayangadh rozpościera się teren Rezerwatu Parsa, ale trzeba jechać dalej – przydrożne słupki informują, że do Butwal zostało 109 km. Noc spędzam w hotelu w Parsie. Wjeżdżam do miasta tuż przed zmierzchem – tumany kurzu i smog unoszą się na ulicami. Nie czuję się dobrze z tym “hotelowym stylem”, marzę o nocy w namiocie, ale potrzebuje czasu żeby wyleczyć się ze złych myśli i uprzedzeń. Długo nie mogę zasnać – hałas na drodze nie ustaje.

Khoppar Baba
Przy palenisku z ogniem Khoppar nakłada mi popiół na czoło
We wnętrzu Trikhaudi Mandir


Chce taki piec, oczywiście nie na Rusznikarskiej;)
Pogaduchy z dzieciakami

Następnego dnia przy wjeździe do Sauraha, zatrzymuje się żeby spytać o kierunek do Parku Chitwan i nagle słyszę głośne “Anaaa!”. Z przeciwnej strony widzę nadjeżdżające dwie żaby, w dodatku na rowerze:) Śmiech, uściski i potok slow:) Odtąd pedałujemy razem.
W jednym z miast próbujemy “paan”, popularnej wśród Nepalczyków przekąski-używki. To słodka, aromatyczna mieszanka orzecha betela (zwanego również orzechem areca), pasty z limonki i kolorowych przypraw. Wszystkie te tajemniczo wyglądające składniki zawinięte są w liść betela. My skusiłyśmy się na słodki “mitha paan”, jest jeszcze wersja “saadha paan” z tabaka. Paan jest żuty namiętnie przez Nepalczyków, a później siarczyście spluwany na ulicę. Po latach zęby stają się czerwone, czarne i gniją. Zawiniątko “mitha paan” ma być doskonałym uwieńczeniem dobrego posiłku. Należy żuć go powoli aż zacznie wydzielać orzeźwiające soki. Kawałek po kawałku gryzłyśmy ostrożnie miksturę, Ala dotrwała do końca, ja do połowy. Bardzo dziwne smaki, mydlano-slodkawe.


"Mitha paan" - wygląda lepiej niż smakuje

Trasa: Kathmandu-Pharping-Dakshinkali-Kulekhani-Deurali-Hetauda-Basamadi-Manahari-Parsa-Sauraha


Po pierwszych dniach w Indiach do głowy przychodzi przewodnikowe zdanie o tym, ze Indie można pokochać lub znienawidzieć (tak tak, wiem że już skądś to znacie, ale co zrobić jak tak było;) Z przerażeniem myślę, że póki co bliżej mi jest do tej drugiej czesci… Świetna szkoła cierpliwości, wytrwałości, adaptacji do nowych warunków;) ale ten klimat już świetnie oddała Ala.  Na szczęście w Sikkim odnalazłam swój azyl:) ale o tym następnym razem. Tymczasem pozdrawiam Wszystkich ciepło również z Rajastanu, jednak z innego miasta - Zgaduj-Zgadula: z jakiego? Miasto słynie z indyjskich słodkości i znajduje się tu największa w Azji farma wielbłądów.
Ania

Do kolejnego przebudzenia!








wtorek, 12 marca 2013

Mozaika

Rozkładasz mapę Indii i widzisz mozaikę...Masz 3 miesiące i  rower a więc musisz dokonać wyboru.

Indie to siódmy kraj pod względem powierzchni na świecie. To encyklopedyczne dane, a dla wyobrażenia jest to obszar ponad 10 krotnie większy od Polski. Administracyjnie podzielony jest na 29 stanów i 6 terytorium. Początki w Indiach były trudne, był to pierwszy kraj kiedy pomyślałam, że wiza na 3 miesiące nie jest mi potrzebna. Na szczęście ogrom Indii sprawia, że są bardzo różnorodne pod wieloma względami. Stwierdzenie, które kiedyś przeczytałam, że Indie można pokochać albo znienawidzieć jest oczywiście generalizacją:)

Przyroda tropikalna. Najmniejsze nawet zwierzatka zachwycaja.

Dotarliśmy do Chennai (Madras) o godz. 22. Wypakowujemy rowery i nagle widzimy, ze Trixi:) złapał gumę w pociągu. Zmiana dętki i zaczynamy szukać jakiegoś transportu do Bangalore. Po 2 godz. okazuje się, ze pociąg mamy dopiero rano. Kolejny cel to znaleźć tylko jakiś hostel, kolejne 2 godziny bez rezultatu. Poddaliśmy się, ale na szczęście znaleźliśmy budkę z kawą i ciastkami. W miłym towarzystwie robotników drogowych, bezdomnych nabieramy sił. O 4 rano dotarliśmy na dworzec autobusowy i okazało się, że za chwilę mamy transport. Ulga, jednak po chwili biletowy zmienia stawkę za nasze rowery. Stawka jest wysoka, a sami musimy ładować wehikuły na dach autobusu. Nie ma drabiny na dach:( Ciekawe doświadczenie, opadam z sił, a grupa facetów przygląda mi się jak podnoszę wysoko, wysoko rower tak, żeby Steff mógł dosięgnąć z dachu. Docieramy na miejsce po kolejnych 8 godz. Przy wypakowywaniu bagaży, biletowy kradnie przewodnik po Indiach i znika. Robię awanturę, zbiegają się inni kierowcy i informuję, że nie odejdę dopóki książka się nie znajdzie. Po pól godz. wraca biletowy i wyciąga jak gdyby nigdy nic książkę z torby. Pamiętam, ze marzyłam tylko wtedy o spaniu i prysznicu...


Z Bangalore (prowincja Karnatka) wsiadamy już na nasze rowery i cieszymy się, że można kręcić we względnej ciszy. Samochody czasami bardzo blisko podjeżdżają, dlatego kiedy widzę dużą flagę z ogromnym patykiem bez zastanowienia zabieram ją. Jak się później okazuje, wiozę flagę partii. Wzbudzam wiele emocji czasami, jestem Kongresówka :), ale czuje się bezpieczniej na drodze.  Drogi cztery pasmowe, piękne kwiaty przy nich. Ukulturalniamy się po drodze m.in. muzea, pałace, obserwujemy codzienne życie. Oto kilka fotek:


Folklorystyczne muzeum Janapada Loka. Widzimy tradycyjne narzędzia, zdjęcia z festiwali tanecznych. Polecam!

Miasto zabawek .

W krykieta w Indiach gra się wszędzie.
Kobiety robiące pobocze przy drodze.

Rybacy.

Śpimy na dziko, a rankiem jeden pan przynosi nam kokosy. Kokosy można kupić prawie wszędzie przy drodze, choć moim faworytem został sok z trzciny cukrowej.  


Maharaja Pałac w Mysore. Robienie zdjęć w środku restrykcyjnie zabronione.


Katedra Św. Filomeny. Mnóstwo turystów, jednak zaskoczyło mnie, ze Hindusi, Muzumanie odwiedzają to miejsce  z wielkim szacunkiem. Nie ma gwaru jest cisza.

Srirangapatnam. Lrtni palac Daria Daulat Bagh.

Docieramy w końcu do  Bylakuppe. Jest to miasteczko zamieszkałe przez Tybetańczyków. W latach 60 tych rząd indyjski przeznaczył ok. 12 tyś ha ziemi dla uchodźców tybetańskich. Aktualnie żyje tam ok. 18 tyś Tybetańczyków w kilkunastu obozach. Możemy znowu posmakować kuchni tybetańskiej, nasze ulubione momo (pierożki z różnym nadzieniem). W tym rejonie potrzebny jest również specjalny permit, można go otrzymać w Delhi (oczywiście go nie mamy), dlatego do hotelu można przyjść po godz. 18.00 a opuścić go trzeba przed 9.00 rano. W Bylekupe znajduje się Złota Świątynia oraz Monastyr Namdroling. Żyje tam tysiące mnichów i mniszek. Uczestniczę w ich modlitwach. W każdej świątyni inne modły z akompaniametnem różnych instrumentów. Wieczorem z okna hotelu widzę jak mnisi wykonują różne akrobacje. Okazuje się, że rano jest wyjątkowa puja gdyż za kilka dni będzie tam obchodzony Nowy Rok. Na ogromnym dziedzińcu odbywa się prześliczne przedstawienie - nie jestem pewna, ale były to tańce Mahakali. Dźwięki trąb, bębnów oraz niesamowite kostiumy, maski sprawiają, że przenoszę się w inny świat. 




Ogromne posągi mające ponad 60 stóp wykonane są ze złota i miedzi. Setki  mnichów podczas modlitwy.








Nagle ludzie wręczali białe szale Mahakali.


Wszyscy chcieli się jej pokłonić.

Nawet  biały lew...


A potem pniemy się przez górzysty rejon Kodagu. Słynie on z plantacji kawy, bananów, pieprzu i wielu innych przypraw. Co chwilę małe sklepiki z przyprawami, a w nich m.in suszone chipsy mango, papaja czy wino bananowe. Nie tylko oczy mogą się nacieszyć widokami, zapachy kwiatów i przypraw sprawiają, że jazda staje się prawdziwą przyjemnością. Brak asfaltu przez kilkadziesiąt km nie jest problemem.

Kwiaty kawy.


Suszące się ziarna kawy.






Mnóstwo kwiatów, chciało by się zachować ich zapachy.

Docieramy w końcu nad ocean. Zanurzamy się w wodzie ciepłej jak mleko, ale po chwili orientuje się, że większość ludzi patrzy na mnie. Rozglądam się dookoła i rzeczywiście wokół sami mężczyźni, a nie liczne kobiety, które są w wodzie mają na sobie ubrania:) Jedziemy wzdłuż wybrzeża kierując się na północ. Po drodze spanie na plażach, kąpiele i codzienne degustowanie ryb. W miejscowości Malpe idziemy do portu gdzie rybacy przywożą swoje połowy. W pewnym momencie podchodzi do nas portowa policja, legitymuje nas i zadaje niby proste pytanie: Co wy tu robicie i dlaczego robicie zdjęcia ryb?. Odpowiedz banalna: Po prostu lubimy ryby:)



Komary zmusiły nas do rozbicia namiotu a rano nieprawdopodobny upał.

Wszystko w zgodzie z naturą, jemy na liściach bananowców. Kuchnia bardzo różnorodna i naprawdę smaczna.

Segregacja połowów.

Bardzo często również do rybki podawane sa muszelki.



Praca wymagająca dobrych oczu i niezwykłej cierpliwości.

W pewnym momencie odbijamy w góry, bo chcemy zobaczyć najwyższy wodospad Indii- Jog. Dostajemy sprzeczne info., że wodospad jest imponujący tylko w porze monsumowej, a teraz może nie być w nim wody. Obieramy jednak kierunek na niego i po 5 km zatrzymuje się trak proponując nam podwózkę. Wskakujemy na pakę i zaczynamy podskakiwać jak na trampolinie. Droga to dziurawy ser, a my siedzimy na samych kołach. Po kilku km mamy nowych towarzyszy oraz worki z kokosami i kilka konarów drzew. Trak podrzuca nas ok 40 km. Cieszymy się ze stopa gdyż okazało się, że jest to rejon gdzie nie ma praktycznie wiosek, a wody mieliśmy nie wiele. Wieczorem rozbijamy się na dachu pewnego sklepiku, gdyż jesteśmy w rejonie gdzie żyją tygrysy. Miejscowi martwią się o nas i ofiarowują nam pomoc. 





Pola ryżowe.


Wodospad Jog. Nie decydujemy się zobaczyć go z bliska, gdyż na dole grupa turystów, która poprostu siedzi i krzyczy... 

A potem piękny zjazd nowiutkim asfaltem. Małpy z mega długimi ogonami skaczące po drzewach i wrzeszczące owady (nie wiem do tej pory co to było, ale nadlatywało nad drzewa i po prostu krzyczało :). Wkraczamy do prowincji Goa i po 10 m widzimy zmianę. Bary z alkoholem są tutaj wszędzie w przeciwieństwie do p. Karnatka, a ceny piwa dwukrotnie niższe. Robi się zmierzch i zupełnie przypadkiem trafiamy na Plaze Polem. Mała kameralna plaża, ale aby do niej dojść musimy przejść przez jeden z barów. Nagle słyszę j.polski, witam się w języku ojczystym. Okazuje się, że jest to Maciek, którego rodzice są Polakami, ale on od najmłodszych lat mieszka w Belgii. Maciek przyjechał do Indii stopem i autobusem. Zaprasza nas do swojej bambusowej chaty. Informuje nas, że jest to plaża prywatna. On również pierwszej nocy rozbił namiot na plaży, ale szybko ktoś zapukał do jego wrót. Udało mu się znaleźć bambusowa chatkę i siedzi w niej od tygodnia, bardzo zżył s też z właścicielami. Szybko nawiązujemy kontakt, wymieniając się doświadczeniami, obserwacjami z podróży. Pobyt przedłużyliśmy o kolejne dwa dni, ale było pięknie. Rano pływamy w morzu i nagle widzimy setki małych, niebieskich rybek, które skaczą nad wodą. Niesamowite!. Chatka bambusowa jest na końcu plaży, praktycznie w ungli. Nie ma tu turystów, a wodę nabieramy ze studni. Kiedy popijaliśmy poranną kawę, odwiedził nas znajomy Maćka - Estończyk. Zaczął śpiewać nam opery w j. rosyjskim i ukraińskim. Nie wiedziałam do końca czy jeszcze śnie, czy to dzieje się naprawdę. Wysokie dźwięki, rozprzestrzeniały się po całej plaży. Nagrałam śpiewaka i tamte chwile, jednak po kilku dniach okazało się, że karta pamięci (nepalska jakość...)zrobiła figla i nie jesteśmy w stanie tych nagrań otworzyć:(, ale myślę że fachowe ręce informatyków polskich dadzą radę:). Później udajemy się do baru, smakujemy feni (alkohol z orzechów nerkowca:), przegryzamy rekinem i śpiewamy przy dźwiękach gitary a potem gramy w krykieta:) Plaza Polem została moją ulubioną plażą i mam nadzieje, że kiedyś jeszcze wrócę do bambsusowej chaty, a ona nie zostanie zamieniona na kurorty i wesołe miasteczko...
Pewnie zostalibyśmy tam dłużej, ale wymyśliliśmy sobie, że chcemy odwiedzić Hipi Market w Anjuna, a odbywa się on tylko w środy. Czas było jechać, a po drodze odwiedziliśmy Pune. Niestety Hipi Market nas zawiódł. Nie ma on nic wspólnego z Hipi, czy z marketem rzeczy używanych, tak ponoć było 20 lat temu:). 
Anjuna to turystyczne miejsce, ceny również turystyczne:) Udaje nam się rozbić namiot na terenie jednego ośrodka i objeżdżamy okoliczne plaże. Tutaj nikt już nie pływa w ubraniu:). Łapiemy ostatnie bardzo gorące promienie słońca, walczymy z wielkimi falami:) i żegnamy się z południem Indii. 

Dama z Karnatki. Może kupi pan torebeczkę czy łańcuszek?

Na bazarze wielu Tybetanczyków sprzedających głównie biżuterie.


Jedna z dzikich plaż w rejonie Karnatka.

Plaza Anjuna- kurorty, turyści wylegujący się na leżakach i krówki beztrosko spacerujące:)

Pozdrawiamy Was już z Radzastanu.